Byłem na urlopie i niestety dopiero teraz zapoznałem się z ciekawą dyskusją, jaka odbyła się na łamach Dziennika. Szczególnie chodzi mi o tekst Eryka Mistewicza „W internecie rodzi się bunt” oraz Jacka Jareckiego „Pokolenie GoldenLine: Gilbert siedzi cicho”. Choć tekst Jareckiego jest polemiczny, to łączy je jedno – wiara, że w Internecie powstaje realna siła potrafiąca zmienić Polskę. Jacek Jarecki dodaje jeszcze jedną tezę: siłą dziennikarstwa obywatelskiego i blogosfery jest zaufanie. Zaufanie, którego brakuje politykom i mediom tradycyjnym. Sam autor stwierdza, że „Co ciekawe, akurat teraz gdy zaufanie jest najbardziej deficytowym towarem na rynku”. Obydwaj przywołują opinię Emanuela Todda: „Prawdziwym dramatem demokracji nie jest dziś przeciwstawienie się elit masom, ale przenikliwość mas i zaślepienie elit”.
W hurra optymistycznych głosach dotyczących „rewolucji w sieci” łatwo wyczuwa się zarzuty formułowane pod adresem mediów tradycyjnych: że nie zadały egzaminu i stały się głosem elity, nie są reprezentatywne dla opinii publicznej, są stronnicze i nie dopuszczają do głosu części społeczeństwa i wiele innych. Ten bunt, o którym piszą Mistewicz i Jarecki, to również w pewien sposób bunt przeciwko staremu porządkowi uosabianemu przez media tradycyjne.
Mam obawy przed tak rewolucyjnym myśleniem. Zarzuty formułowane w sieci przez Internautów są ważną nauczką dla gazet, telewizji i stacji radiowych, tracących coraz bardziej na rzecz Internetu. Myślenie rewolucyjne prowadzi jednak do ambicji zastąpienia jednych drugimi. O ile z nauczki tej media (tak jak i przywoływani we wskazanych i wielu innych tekstach politycy i biznes) wyciągać powinni wnioski, o tyle ich marginalizacja lub wykluczenie nie prowadzą do niczego dobrego. Jestem gorącym zwolennikiem racjonalnej debaty w sieci i wykorzystania nowych mediów do komunikacji z obywatelami i obywateli ze sobą. Nie mam co do tego wątpliwości. Nie życzę jednak ani sobie, ani Polsce, ani demokracji, żeby średnia jakość dyskusji, jaka toczy się w Internecie stała się mainstreamem. Ta siła jest w dużej mierze anonimowa, w dużej mierze daleka od standardów językowych, oparta na emocjach. Wierzę, że kryzys zaufania w stosunku do mediów i polityki powinien wywołać refleksję. Nie wyczuwam jednak, żeby uśredniona debata w sieci budowała zaufanie.
Kiedy dowiaduję się co miesiąc o kolejnych spadkach czytelnictwa gazet i tygodników, czytam dramatyczny apel ks. Adama Bonieckiego, myślę o kryzysie poważnych magazynów, to informacje te napawają mnie grozą. Bo jednak przy wszystkich wadach mediów tradycyjnych, czytając Piotra Zarembę, Michała Karnowskiego, Jacka Żakowskiego, Jarosława Kurskiego, Piotra Semkę, Pawła Fąfarę, Pawła Siennickiego, Bronisława Wildsteina, czy w gospodarce Jakuba Kurasza, Witolda Gadomskiego i wielu innych, to wiem czyje teksty czytam i wiem, że swoje doświadczenie, warsztat pracy i opinie budowali długimi latami. Krótko mówiąc, że są zawodowymi dziennikarzami, którzy recenzując wydarzenia, książki i inne aktywności społeczne wiedzą co robią. Mogę się z nimi nie zgadzać, ale nie podważam ich warsztatu. Korzystam z wielu świetnych blogów. Nie jestem jednak zwolennikiem tego, by społeczne dziennikarstwo zastąpiło zawodowców. Co innego korzystanie i rola wspierająca, z której również profesjonalni dziennikarze powinni korzystać, a co innego stanowienie głównej siły. Oczywiście można powiedzieć: w czym problem, przecież można tę jakość dziennikarstwa przenieść do sieci. Rzecz w tym, że nie można. Przynajmniej w najbliższej przyszłości. Nie znalazł się jeszcze model biznesowy pozwalający na pozyskiwanie finansowania do prowadzenia profesjonalnego dziennikarstwa. Pewnie się znajdzie. Chyba niezbyt szybko. Zatrważające sygnały z rynku prasy dobiegają jednak każdego tygodnia i wskazują na przegrywanie przez nie wyścigu. W tym sensie myślenie rewolucyjne może być podcinaniem gałęzi, na której wszyscy siedzimy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz