czwartek, 26 lutego 2009

Dystans studentów do polityki ?

Wraz ze studentami zakończyliśmy semestralne ćwiczenia z politycznego PR w Instytucie Politologii UKSW w Warszawie. Jako semestralne zadanie studenci, podzieleni na grupy, przygotowywali strategie PR dla wybranych przez siebie polityków, partii, instytucji publicznych lub gospodarczych. W związku z tym, że zajęcia prowadzone są dla studentów politologii byłem przekonany, że większość wybierze znanych wszystkim publicznie aktorów sceny politycznej. Głównie ze względu na stosunkowo łatwo dostępne materiały niezbędne do analizy sytuacji wyjściowej, otoczenia, etc. oraz łatwiejszą identyfikację z konkretną osobą lub powszechnie znaną partią. W rzeczywistości tylko jedna studentka wybrała strategię PR posła, na temat którego pisze jednocześnie pracę magisterską. Reszta wybrała merytoryczne (pozapartyjne) obiekty swoich zainteresowań, takiej jak reforma ministerstwa zdrowia, Fundacja Odpowiedzialność Obywatelska, czy uczelniany Instytut Politologii. Okazuje się, że podobny mechanizm działa również na innych zajęciach. Oznaczać to może, że młodzi przyjaciele cechują się dużym dystansem do polityki, szczególnie rozumianej w kategoriach partyjnych. I to nawet w tak niereprezentatywnej grupie jak studenci politologii. Jeżeli przy wyborze własnych strategii życiowych definiować będą sobie politykę jako służbę publiczną, to dobrze. Jeżeli jednak spowoduje to dystans do wszystkiego, co publiczne, to fatalne dla Polski.

poniedziałek, 23 lutego 2009

Zlikwidujmy autoryzację

Autoryzacja. Zmora wszystkich dziennikarzy i jeden z polskich ewenementów. Uważam, że celem powinno być jej zniesienie. Swoją drogą jak cała ustawa Prawo prasowe z bardzo ciekawego, 1982 roku :)) Autoryzacja rozleniwia i jest wygodnym narzędziem PR-owców leniwców. Nieważne jak pójdzie rozmowa, poprawimy przy autoryzacji - przyzwyczailiśmy się często mówić. Jej brak spowodowałby, że musielibyśmy być lepiej przygotowani - my i nasi szefowie, menedżerowie, politycy. Czy jest dobry czas na jej likwidację? Jeszcze nie. Dlaczego? Bo dwie strony nie są na to przygotowane. Świat po drugiej stronie mediów - bo musi jeszcze nauczyć się brać odpowiedzialność za swoje słowa, czyny i żyć w przekonaniu, że liczy się jakość, a więc przygotowanie się do wystąpienia publicznego jest mocno pożądane. Świat mediów nauczyć się musi odpowiedzialnego cytowania słów rzeczywiście wypowiedzianych, a nie czekania u rozmówcy na zdanie pasujące do napisanego już akapitu, całkowite wyjmowanie go z kontekstu i cytowanie nie wprost, ale według metody „mniej więcej, jak mi się wydaje”. Swoją drogą, będąc rzecznikiem rządu, często zdarzało mi się czytać swoje cytaty, które brzmiały zupełnie inaczej niż ja sam. Tylko dlatego, że nie były autoryzowane. Tak więc jeszcze trochę pracy przed nami. Docelowo nie widzę innego rozwiązania, jak tylko jej zniesienie. Autoryzacja, której nie ma przecież podczas konferencji prasowych, nie ma jej w radiu i w telewizji, jest jakimś nienaturalnym bytem deformującym pracę dwóch stron.

piątek, 20 lutego 2009

Spór mediowców z PR-em o prasę

Wskutek kryzysu spór, czy też twardy dialog :)), między reklamą a PR-em nasilił się jeszcze bardziej. Powodem jest przede wszystkim podejście do prasy. Domy mediowe ogłosiły światu swoje raporty, a klientom rekomendacje do mediaplanów. We wszystkich Internet świeci jak gwiazda. ZenithOptimedia przewiduje, że na koniec roku Internet będzie już drugim medium reklamowym z udziałem 11,5 proc. Najgorzej ma się prasa. Złe tendencje w sprzedaży gazet obserwujemy od dawna. Co chwilę czytamy o sporach pomiędzy dziennikami na temat danych sprzedaży, uwzględnianiu lub nieuwzględnianiu, „niestandardowych” kanałów sprzedaży, dodawania gadżetów, insertów, etc. Wiemy, że kryzys ekonomiczny tylko przyspiesza spadki prasy, bo zmiany w strukturze rynku są nieuninione i mają raczej charakter cywilizacyjny niż chwilowego zachwiania rynku. Spór, o którym myślę, dotyczy właśnie prasy w polskich warunkach. Zaobserwowałem w różnych miejscach, że rekomendacje mediowców chłoszczą niemiłosiernie prasę. PR-owcom powinno to dać do myślenia i wzbudzić ich sprzeciw. Dlaczego? Bo Polska różni się od Stanów, czy rynków Europy Zachodniej. Pomimo spadków sprzedaży i malejącego czytelnictwa, prasa jest najbardziej opioniotwórczym medium w Polsce. Ciagle jest ! To nie telewizja, jakby się mogło wydawać, jest dzisiaj głównym kreatorem tematów. Dziennikarze w stacjach TV, zespoły dziennikarskie w największych portalach i stacjach radiowych bazują ciągle na gazetach. Na ich podstawie podejmują na kolegiach decyzje w sprawie tematów, którymi się zajmują. Gazeta dostarcza opinii, interpretacji i informacji (lub, jak kto woli, contentu). Dzieje się tak, bo dziennikarze TV nie posiadają wielkich zespołów wsparcia reasercherskiego, pozwalających im na zajmujące często tygodnie chodzenie wokół tematów. Portale również. Lekceważąc prasę sami robimy sobie krzywdę. Taki mamy łańcuch informacyjny. Czy nam się to podoba, czy nie. Rzecz jasna sytuacja się dynamicznie zmienia, ale nic nie wskazuje w najbliższym roku na to, żeby Internet przekroczył masę krytyczną, pozwalającą na taką zmianę ogniw w łańcuchu. Zmianę nie do uniknięcia w przyszłości.

czwartek, 19 lutego 2009

Rozmowa z Bartoszem Niemczynowiczem


Pisałem jakiś czas temu, że podczas zajęć w temacie demokracji medialnej, przeprowadziłem ciekawą rozmowę z Bartoszem Niemczynowiczem, zastępcą komendanta Mazowieckiej Chorągwi Harcerzy ZHR. Opinia wychowawcy na temat wpływu mediów na swoich kolegów i wychowanków jest bezcenna. Dyskusja z instruktorem harcerskim o komunikacji medialnej jest też pewnym znakiem czasu.

Poniżej rozmowa z Bartoszem o różnych sposobach korzystania z Internetu przez pokolenie 30-latków i ich młodszych kolegów, czytaniu newsów i budowaniu w oparciu o nich wizji świata, edukacji medialnej w harcerstwie i powodach, dla których rodzice przyprowadzają swoich synów do harcerstwa.

O ile nasze roczniki i nasze pokolenie nazywano w powszechnym rozumieniu „pokoleniem telewizji”, to młodszych od nas określa się mianem „pokolenia Internetu”. Oznacza to, że świat poza Internetem dla nich nie istnieje. O ile my wykorzystujemy go do pracy zawodowej, naukowej, hobby, to oni w nim niemalże żyją. Prawie jak w Second Life. Czy twoje doświadczenia pracy z młodzieżą potwierdzają to stereotypowe myślenie o młodych w necie?

Bartosz Niemczynowicz: Myślę, że nazywanie młodego pokolenia w taki sposób, to zbytnie uproszczenie. Jeśli nawet przyjęlibyśmy taki punkt widzenia, to musielibyśmy zdefiniować, co rozumiemy pod hasłem "internet". Jeżeli uznalibyśmy, że jest to jedynie sformułowanie oznaczające przede wszystkim korzystanie ze stron www i tzw. komunikatorów, to byłoby to zbyt wąskie dla określenia całego pokolenia. Sformułowanie "pokolenie internetu" odnosi się do szerszego kontekstu. Oznacza pokolenie osób, które od urodzenia obracają się w świecie wielu bodźców, często oddziałujących równocześnie, wielu informacji, wymienianych błyskawicznie, dla których internet jest jedynie pewnym nośnikiem, medium. Inna sprawa, że ci młodzi ludzie z internetu korzystają nie tylko codziennie, czy regularnie, ale - można powiedzieć - "na bieżąco".

O jakich wiekowo grupach mówisz?

Mam na myśli osoby w wieku 17 - 21 lat, z takimi zazwyczaj mam kontakt w mojej służbie instruktorskiej, ale można też odnieść się do osób trochę starszych - mających 22-25 lat.

Czy młodzi blogują albo tworzą społeczności wokół różnych idei ?

Moje doświadczenia. wskazują na to, że młodzi ludzie nie tyle często korzystają z internetu, ale właściwie traktują internet jako swoiste forum, na których toczy się ich życie. To, że tworzą społeczności i piszą blogi nie jest żadnym odkryciem. Ale już to, że korzystają z internetu w zupełnie inny sposób niż ich starsi koledzy, nie wspominając o rodzicach, wcale takie oczywiste nie jest. Dobrym przykładem może być przestrzeń tzw. "newsów". Często przekonuję się, że młodzi czerpią swoją wiedzę o zdarzeniach dotyczących. Polski i świata zazwyczaj z nagłówków zamieszczanych na największych portalach, w dziale "wiadomości". Dosłownie z treści samych nagłówków - rzadko mają wystarczająco dużo czasu i ochoty, czy nawet potrzeby, żeby zajrzeć głębiej i zapoznać się z treścią całej wiadomości. Z kolei pokolenie dzisiejszych trzydziestolatków odnajduje w internecie medium do zamieszczania szerokich analiz, komentarzy, dzięki któremu mogą szybko reagować na bieżące wydarzenia i wymieniać się opiniami, a co najważniejsze, docierać do odbiorców. Z moich obserwacji wynika, że młodzi ludzie nie piszą i nie czytają tych samych blogów, co Twoi rówieśnicy. W ogóle, jeżeli powstają blogi, to zazwyczaj mają krótszą formę (choć tutaj chyba nie ma reguły) i poruszają zupełnie inne tematy. Wszyscy korzystamy z internetu, ale mamy inne potrzeby i odwiedzamy inne strony. Nawiązując do życia "w realu", ująłbym to tak: ci młodzi ludzie po prostu bawią się w innych klubach, niż pokolenie ich starszych kolegów.

Ale w tych klubach [mediach] jest wszystko. Używając języka kulinarnego, od taniego fast foodu do wykwintnych restauracji slow-foodowych. Trzeba jednak trafić na właściwą, żeby nie mieć później problemów żołądkowych. Są jakieś programy wychowawcze zauważające ten problem?

Zależy mi na tym, żeby umiejętność odbierania informacji i poruszania się we współczesnej rzeczywistości była niezbędną cechą instruktorów ZHR. Dlatego też staramy się dotykać tego tematu i poruszać go podczas organizowanych kursów, również tych poświęconych sprawom ściśle "harcerskim". Jestem przekonany, że edukacja medialna, czy edukacja elektroniczna powinna stanowić jeden z tematów kursów instruktorskich. Innymi słowy - umiejętność, o której mówię, potrzebna jest nie tylko przyszłym pracownikom branży medialnej, ale każdemu kto ma ambicje bycia świadomym obywatelem.

Na czym miałaby polegać edukacja medialna?
Pamiętajmy o tym, że młodzi posiadają niesamowitą umiejętność odnajdywania się w rzeczywistości. Mimo to uważam, że warto pomagać im w zdobywaniu podstawowej wiedzy, narzędzi i pokazywaniu kierunków do prowadzenia dalszych poszukiwań. Co innego narzekanie na młodych ludzi, a co innego wspieranie i rzetelna analiza otaczającej rzeczywistości. Chodzi o to, żeby potrafili formułować swoje własne poglądy, w oparciu o refleksję dotycząca postrzeganych wydarzeń i zdobywanej wiedzy. W tej chwili pracujemy nad regularnym, cyklicznym kursem poświęconym właśnie tzw. edukacji medialnej, organizowanym przez ZHR, ale być może otwartym na osoby z innych środowisk. Głównym założeniem takiego kursu miałoby być zdobycie wiedzy na temat pracy i roli mediów we współczesnej demokracji, zasady konstruowania „newsów”, czy tworzenia – tak ostatnio modnej – narracji. Chcielibyśmy, żeby na zajęciach była okazja przepracowania konkretnych przypadków, dyskusji, ćwiczeń praktycznych, ale też spotkań z tzw. ludźmi mediów. Myślę, że interesującym wątkiem byłaby też strona biznesowa działalności mediów i ich struktura właścicielska – szczególnie przez pryzmat sporów, jakie toczą się w przestrzeni publicznej.

Mówiąc o edukacji medialnej widzisz w Internecie nadzieję na „medium uświadamiające”?

Zdecydowanie można zauważyć rosnącą potrzebę docierania do ważnych wiadomości, spraw, które są istotne – zarówno z punktu widzenia spraw lokalnych jak i takich, które dotyczą całej Polski i świata. W natłoku tego, co serwują nam „mainstreamowe” media nietrudno zgubić orientację i zabłądzić w świecie składającym się z kolejnych absurdalnych wydarzeń i niezliczonej ilości komentarzy do nich. Jak długo można czytać nieustannie aktualizowane tytuły „newsów” na głównych portalach czy relacje tzw. telewizji informacyjnych nadawane na żywo z wydarzeń – delikatnie mówiąc – zupełnie nieistotnych, drugorzędnych, z punktu widzenia czy to lokalnej społeczności czy całego kraju. I tutaj faktycznie internet pokazuje swoje niesamowite możliwości. Oczywiście, nie można tego porównywać z siłą oddziaływania telewizji, ale internet faktycznie jest medium dostępnym dla stosunkowo dużej grupy odbiorców. Medium, w którym można zamieszczać treści o zupełnie innej konstrukcji i zawartości, niż te którymi jesteśmy codziennie bombardowani. Z tym, że jest to pewna prawidłowość występująca raczej w grupie pokolenia trzydziestolatków. Obawiam się, że taka potrzeba nie ma szans wytworzyć się niejako samoczynnie u ludzi młodszych. Dzisiejsi szesnastolatkowie zazwyczaj wyłapują – przy okazji, podczas korzystania z internetu – tytuły „newsów” i to raczej te, skonstruowane w atrakcyjny sposób, nastawione na sensację, przykucie uwagi (chociażby krótkotrwałej). Wiedza na temat otaczających nas zjawisk, czerpana z internetu, pochodzi właśnie z takiego źródła. Często brak wiedzy o specyfice działania mediów nie pozwala na świadome odbieranie i przetwarzanie informacji, a następnie na formułowanie własnego stanowiska i światopoglądu.

Jako były instruktor mogę powiedzieć w uproszczeniu, że mamy do czynienia z kryzysem wychowania. Rodzice w dużej mierze zrezygnowali ze swoich ról, a szkoła abdykowała wiele lat temu. Organizacje wychowawcze przeżywają problemy frekwencji. Wychowują media... Czy nie uważasz, że po okresie bezkrytycznego zachwytu, nowe media mogą stać się sposobem na ponowny wzrost zainteresowania tematyką wychowania wśród rodziców?

Ze strony rodziców, dla których wyprawy na biwaki czy spływy kajakowe były czymś naturalnym, a którzy dzisiaj obserwują swoje dzieci spędzające większa część dnia przed ekranem komputera – pewnie tak. Często zdarza się, że rodzice sami przyprowadzają dzieci do drużyn harcerskich, aby dać szansę swoim dzieciom przeżycia prawdziwej przygody, a jednocześnie otrzymać wsparcie w wychowaniu w oparciu o tradycyjne wartości. Tyle, że to się dzieje raczej w opozycji do nowych mediów. Po prostu rodzic przychodzi do drużynowego, bo ma już dość siedzenia dziecka przed komputerem. To jest problem alienowania się wielu młodych ludzi. Harcerstwo daje możliwość prawdziwej, żywej, przyjaźni. Wierzę, że ona właśnie jest prawdziwa i ważniejsza niż społeczność w sieci. Aczkolwiek musimy brać pod uwagę dzisiejszą rzeczywistość i nie możemy się na społeczności internetowe obrażać. Sami powinniśmy je tworzyć, ale dawać do tego coś więcej, wypełniać treścią. Społeczności takie mogą być szansą na przekazywanie wartości, czy otwieranie się na drugiego człowieka.

Dzięki.

phm. Bartosz Niemczynowicz (rocznik 1981) - prawnik, pracuje w jednej z warszawskich kancelarii, wychowawca, zastępca komendanta Mazowieckiej Chorągwi Harcerzy ZHR, kieruje Szkołą Instruktorską.

środa, 18 lutego 2009

Rzecznik mediów w korporacji

Michał Witkowski, rzecznik prasowy PZU, który uznany został za najlepszego rzecznika branży ubezpieczeniowej, w wywiadzie dla PRoto mówi, że jego rolą jest w dużej mierze bycie rzecznikiem mediów w korporacji. To bardzo trafna definicja zadań stojących przed PR-owcem. Poza wszystkimi, związanymi z reprezentowaniem firmy i odpowiedzialnością za politykę informacyjną, zwraca uwagę na potrzebę bycia edukatorem organizacji i jej menedżerów w zakresie funkcjonowania mediów, a więc ich warsztatu, potrzeb, tempa pracy: „Dla części managerów media są „czarnym ludem”, którym straszy się dzieci. Rzecznik prasowy powinien umieć przekonać osoby, które reprezentują taki pogląd do tego, że media to nieodłączny, często barwny i fascynujący, chociaż czasem także niemiły, element naszego biznesowego krajobrazu”. Dokładnie w taki sposób czytam jedno z głównych zadań rzecznika prasowego i PR-owców we wszystkich organizacjach, od biznesu, przez organizacje pozarządowe, aż do polityki sięgając. Rzadko w ogóle się o tym dyskutuje. Rzeczników i PR-owców postrzega się wyłącznie przez pryzmat kolorowych fajerwerków, psując w ten sposób prawdziwy sens tego zawodu. W praktyce takie podejście rodzi oczywiście wiele ciekawych historii związanych z zaufaniem lub jego brakiem. O tym kiedy indziej. Gratulacje dla Michała !!! Późne, ale szczere :))

poniedziałek, 16 lutego 2009

Rozliczanie dziennikarzy


Okazuje się, że nawet w Stanach Zjednoczonych nadszedł czas rozliczania dziennikarzy za sposób relacjonowania przez nich kampanii prezydenckiej. Zajmuje się tym, między innymi, Greg Mitchell, którego tekst zamieszczony jest na portalu The Huffington Post. To także autor najnowszej książki o kampanii Baracka Obamy „Why Obama Won: The Making of a President 2008. Dostaje się również wspominanemu przeze mnie Stephanopolousowi za prowadzenie debaty Obama-Clinton, w trakcie której dziennikarz ABC News dużo bardziej zainteresowany był historycznymi decyzjami męża Hillary oraz związkami Obamy z pastorem Jeremiah’a Wrightem niż wojną w Iraku, Afganistanie, systemem ubezpieczeń zdrowotnych, czy złym stanem gospodarki. Jeden z generalnych zarzutów brzmi: duża część dziennikarzy w ogóle nie interesowała się problemami obiektywnie ważnymi dla przyszłości Stanów. Mitchell chłoszcze dziennikarzy za tworzenie atmosfery zagrożenia dla Ameryki wynikającej z „miękkości” i braku doświadczenia ówczesnego kandydata na prezydenta. Wielu z dziennikarzy posunęło się do osobistych uwag nazywając go „mięczakiem” w sytuacji, kiedy Biały Dom potrzebuje prawdziwego „macho” (telewizja MSNBC). W poważnych, mainstreamowych, mediach podważano jego patriotyzm i poczucie amerykańskości. Krytyce poddani zostali dziennikarze The New York Times, The Wall Street Journal oraz The Washington Times.

Obawiam się, że z obrazu tworzonego przez Mitchell’a można wyciągnąć wniosek, że prezydent Obama wygrał wybory wbrew najważniejszym mediom i publicystom. Taką wizję uważam za całkowicie błędną. Podoba mi się jednak, że ktoś się temu przygląda i opisuje przykłady przekroczenia granic dyskusji dziennikarskiej (jeżeli one istnieją) oraz formułowania sądów, odczytywanych z perspektywy czasu jako nieprawdziwe, a często „ nieuczciwie stronnicze”. Tym razem robią to zwolennicy Demokratów. Z kolei na Pajamasmedia.com i innych prawicowych portalach znajdziemy konserwatywne głosy krytyki płynące pod adresem mediów lewicowych (liberalnych). Jeżeli przyjmujemy, że media stanowią (w przenośni) „czwartą władzę”, to ona również podlegać powinna „kontroli”. Piątą z nich mogą być media i eksperci opisujący prace dziennikarzy, rozliczający ich z rzetelności i uczciwości zawodowej. To właśnie robi Mitchell. Tym samym zajmują się zakorzenione w amerykańskiej praktyce instytucje typu watchdogs. Ale o tym już innym razem.
(zdjęcie pochodzi z serwisu http://www.huffingtonpost.com/; po prawej George Stephanopolous)

piątek, 13 lutego 2009

Przelobować krytykę

Opisywane przez wielu autorów zjawisko republiki elektronicznej ma również przełożenie na codzienną pracę PR-owców, władz, firm i wszystkich innych uczestniczących w procesie komunikacji społecznej. Najwyraźniej widać to w obszarze władz państwa i w gospodarce. Od wielu lat podzielam opinię, że rozwój nowych technologii jest wielką szansą dla wszystkich, których głos do tej pory nie był właściwie reprezentowany. Jest tak nawet (a może przede wszystkim) w przypadku twierdzących ciągle , że media ich niszczą.

W tradycyjnym modelu (z którym mamy ciągle do czynienia, ale mam on charakter spadkowy) zjawiska dotyczące sprawowania władzy były obserwowane i opisywane przez dziennikarzy politycznych, komenatatorów, specjalistów oraz tzw. „autorytety”. Objaśniali oni obywatelom jak rozumieć rzeczywistość polityczną i gospodarczą. Ich wyrazem są najsilniejsze dzienniki, tygodniki, a przede wszystkim główne wydania programów informacyjnych najważniejszych stacji TV. Ich siła jest jednak dużo mniejsza niż w przeszłości. Kanały informacyjne, transmitujące na żywo coraz więcej wydarzeń, i rosnąca siła serwisów internetowych spowodowały, że jeżeli tylko potrzebujemy, to mamy możliwość (znacznego) omijania głosu tzw.autorytetów i komentatorów. To nic innego jak przechodzenie lobem nad krytyką komentatorów i bezpośrednie komunikowanie się z odbiorcami. W praktyce dużo bardziej skupiamy się na mediach elektronicznych i reżyserii wydarzeń niż na pogłębionych analizach gazetowych.
Wielu to wie. Z tego powodu swoją agendę polityczną rząd (ale nie tylko rząd) dopasowuje do agendy mediów. Przyjmuje w ten sposób reguły gry. Wiem z doświadczenia, że to jedyna metoda na sprawne przekazywanie swoich racji. Reguły są jasne. W przestrzeni medialnej nie istnieją pozycje neutralne (statyczne). Można prowadzić ofensywną politykę informacyjną i narzucać tempo. Przy bardzo sprawnym zapleczu i unikaniu błędów, to droga do zwycięstwa. Można też pozwolić zepchnąć się do defensywy, która jednak zawsze kończy się przegraną. Większość sądzi, że istnieje możliwość zajęcia pozycji neutralnych i przeczekania. Z tego powodu, w sposób nieświadomiony, przegrywają swoje szanse. Bo wielość mediów oznacza głód informacji i ciągłą presję redakcji, żeby go zaspokoić.
Jednak wskutek rozwoju nowych kanałów komunikacji i coraz krótszego czasu życia informacji, nie ma już tak silnego wpływu i potrzeby słuchania pośrednika-tłumacza, objaśniającego nam, co danego dnia było ważne, a co się nie liczy. To wielka szansa dla potrafiących ten fakt mądrze wykorzystać. Dość zgrabnie ujmuje to Eryk Mistewicz mówiąc o marketingu narracyjnym i stwierdzając prowokacyjnie, że współczesnym PR-wcom dziennikarze i eksperci nie są już do niczego potrzebni. W tym sensie, że opinia publiczna sama może ocenić, co jest słuszne, a co nie. Na zupełnie odrębną rozmowę zasługuje problem, czy widz odbywającego się przed nim teatrum, pomimo braku pośrednika, otrzymuje właściwą i obiektywnie ważną informację.

czwartek, 12 lutego 2009

Republika elektroniczna

Pisałem w sobotę o dyskusji na temat demokracji medialnej, w dużej mierze na podstawie „Republiki elektronicznej” Lawrence’a Grossmana. Dzisiaj kilka słów na ten temat.

Charakterystyka republiki elektronicznej:

- Obserwujemy dochodzenie do nowej formy demokracji bezpośredniej, w której opinia publiczna staje się IV władzą. Dzieje się tak wskutek rozwoju nowych technologii telekomunikacyjnych i nowoczesnego oprogramowania: Internet, telefon, realizowane non stop badania opinii, blogi, serwisy informacyjne, kanały informacyjne TV, media interaktywne, etc.
- Mamy do czynienia z pierwszym pokoleniem liderów politycznych, zwracających się w jednym czasie do całej populacji. Po raz pierwszy możemy również zobaczyć, usłyszeć i niemalże natychmiast osądzić liderów politycznych. Ci, z kolei, w tym samym czasie dowiadują się o naszych ocenach.
- Już niebawem obywatele będą mogli uczestniczyć w kształtowaniu praw i strategii politycznych, a być może także codziennych decyzji dotyczących ich społeczności lokalnych, regionu, kraju.
- Wskutek powrotu do demokracji bezpośredniej istnieje prawdopodobieństwo zakwestionowania zasady trójpodziału władzy. Grossmann: „[…] Powinniśmy zmierzyć się z obietnicami i groźbami republiki elektronicznej. Może ona sprawić, że rządy staną się głęboko wrażliwe na oczekiwania ludzi. Lecz jednocześnie może tę wrażliwość doprowadzić do niebezpiecznej skrajności, otwierając pole manipulacji, demagogii i tyranii większości […]”
- Republika elektroniczna niesie ze sobą wiele zmian w postawach polityków i zwykłych obywateli. Powszechne staje się pomniejszanie kompetencji urzędnikom i politykom. Dochodzić może również do tego, że politycy w celu wygrania wyborów będą zaprzeczać swojej polityczności: „By liczyć na wybór, nawet politycy sprawujący urząd, muszą być przeciw władzy i opowiadać się za ograniczeniem jej kompetencji”.
- Ogromny wpływ na te postawy ma telewizja. Grossmann buduje tezę, że im częściej telewidzowie oglądają swoich polityków w akcji, tym mniej chętnie akceptują, co im pokazano: przed wyborami prezydenckimi w 1992 roku w USA 72 proc. wyborców uważało, że ich przywódcy stracili kontakt z wyborcami, 66 proc. skarżyła się na poczucie bezsilności, 61 proc. była przekonana o faktycznym braku zainteresowania ich sprawami ze strony polityków.
- Autor przytacza również list przesłany do redakcji gazety, w którym czytelnik porównuje współczesne czasy do zmierzchu Cesarstwa Rzymskiego: „Najtrafniejszą analogią byłyby rzymskie akwedukty. Wyrafinowana technologia służyła dostarczaniu wody do domów prywatnych, łaźni, publicznych i pałaców cesarskich. Akwedukty były niewątpliwie wielkim osiągnięciem. Rury akweduktów były jednakże zrobione z ołowiu i ludność powoli, niepostrzeżenie uległa zatruciu, Niektórzy historycy uważają zatrucie wody ołowiem za główną przyczynę upadku Cesarstwa Rzymskiego”. Współczesnymi akweduktami są kanały telewizyjne.

Pomimo tego, że książka Grosmana ukazała się w 1995 roku, to jest ona bardzo aktualna. Sprzyja poważnej refleksji nad siłą mediów i ich wpływie na nasze życie. Rozwój nowych mediów doprowadza do budowania e-państwa, ze wszystkimi e-formami aktywności obywatelskich. Politycy radykalnie zmienili w ostatnich latach swoje relacje z mediami, do tego stopnia, że agenda polityczna podporządkowana jest (niemalże) w pełni pracy mediów. Nawet zachowania związane z „tanim państwem” i zmniejszaniem kompetencji administracji jak ulał pasują do opisu poczynionego przez amerykańskiego miedioznawcę. A z czym mamy do czynienia, kiedy czytamy co chwilę, że nawet niektórzy posłowie zaprzeczają swojemu politycznemu zaangażowaniu? Twierdzą tak, ponieważ ich szanse wyborcze i/lub wizerunek na tym zyskują. Wszystko, co „polityczne” ma znaczenie pejoratywne. Co chwilę, pod wpływem tabloidów, dyskutuje się o rezygnacji z poselskich „trzynastek”, a także ministerialnych i urzędniczych premii.
Jak wiele zjawisk, również fenomen republiki elektronicznej niesie ze sobą szanse i zagrożenia:

Szanse
Upodmiotowienie opinii publicznej
Postępująca edukacja medialna zwiększająca świadomość społeczną
Profesjonalizacja sfery publicznej
Zwiększenie aktywności obywatelskiej
Tworzenie nowych społeczności i grup nacisku dzięki wykorzystaniu nowych technologii

Zagrożenia
Manipulowanie opinią publiczną przez właścicieli mediów, nieuczciwych specjalistów od komunikacji i pracowni badań opinii
Dalsza tabloidyzacja mediów i języka przestrzeni publicznej
Indywidualizacja powodująca ucieczkę od aktywności obywatelskiej

wtorek, 10 lutego 2009

Blogi w mainstreamie

Warto odnotować ważny dla wszystkich blogerów fakt. Na wczorajszej, oficjalnej i transmitowanej na żywo, konferencji prasowej nowego prezydenta USA, Barack Obama zaprosił do zadania pytania dziennikarza-blogera (Sam Stein) z The Huffington Post. Jak donosi dumna z siebie redakcja, to wydarzenie bez precedensu w relacjach mediów z władzą w Stanach Zjednoczonych. Jestem przekonany, że tym tropem pójdą również niebawem inne kraje. Biorąc pod uwagę specyfikę funkcjonowania dość ekskluzywnego korpusu dziennikarskiego przy Białym Domu, to rzeczywiście ważny moment. W ten sposób blogi weszły to mainstreamu...

poniedziałek, 9 lutego 2009

Zmierzch druku i rozkwit słowa pisanego

Wychodzące dzisiaj tygodniki (Newsweek i Wprost) donoszą o elektronicznym urządzeniu Kindle, służącym do odczytywania gazet i książek. Informacje o tym zbiegają się z zatrważającymi danymi dotyczącymi spadków czytelnictwa prasy w Polsce (nie jesteśmy pod tym względem oryginalni, choć czytamy zdecydowanie mniej niż mieszkańcy Europy Zachodniej). O kryzysie słowa drukowanego i wielkich szansach słowa pisanego, ale już w Internecie pisze Wawrzyniec Smoczyński w (świetnym) raporcie tygodnika Polityka (artykuł p.t. „Koniec wiadomości”). Rewolucja elektroniczna dotknęła Polskę ponad 20 lat po Stanach Zjednoczonych. W związku z tym należy uważnie śledzić to, co się dzieje obecnie na rynku amerykańskim, bo wnioski mogą okazać się prorocze. Smoczyński opisuje wielki kryzys amerykańskiej prasy, ale także, o czym mało się dyskutuje, także poważny kryzys telewizji. Telewizja staje się typowym medium starszego pokolenia. Przynajmniej telewizja, jaką znamy dzisiaj, bo w czasach mediów hybrydowych te definicje zmienią się nie do poznania.

Warto dodać, czego nie ma w tekście tygodnika, że amerykańskie stacje telewizyjne zarządzają dzisiaj najlepszymi portalami informacyjnymi. Okazuje się, że gazety nie radzą sobie z projektami internetowymi tak dobrze jak robią to telewizje. Poza tym powstaje nowy rodzaj uprawianego w Internecie dziennikarstwa i być może przełamuje podział dziennikarzy na: profesjonalnych i niezawodowych (np. dziennikarstwo obywatelskie). Czekam niecierpliwie aż ktoś opisze fenomen The Huffington Post, który po wyborach prezydenckich triumfuje niczym Barack Obama.

sobota, 7 lutego 2009

Gazeta Wyborcza bez Heleny Łuczywo !

Uważnym czytelnikom gazet nie powinna umknąć informacja, że w dzisiejszej stopce redakcyjnej Gazety Wyborczej nie ma już nazwiska Heleny Łuczywo. To historyczne wydarzenie dla GW i całego rynku. Redaktor Helena Łuczywo, pełniąca funkcję zastępcy redaktora naczelnego, należała do grona zalożycieli Gazety. Jak widać zmiany w Agorze sięgają daleko... Z uwagą obserwujemy, co będzie dalej.

Demokracja medialna - spotkanie z instruktorami ZHR

Wróciłem ze spotkania z instruktorami ZHR szkolącymi się na kursie podharcmistrzowskim w Warszawie. Dyskutowaliśmy o "demokracji medialnej", między innymi na podstawie "Republiki elektronicznej" Lawrence'a Grossmanna. Czy to nie jest znak czasu, że na kursie kształcącym wychowawców, instruktorów harcerskich, porusza się zagadnienia funkcjonowania w świecie wszechobecnych mediów? Prawie dziesięć lat temu sam podejmowałem takie próby, ale nie wszyscy rozumieli potrzebę "edukacji medialnej". Teraz organizatorzy sami zwrócili na to uwagę. Brawo. Po zajęciach rozmawiałem z liderem kursu o zbudowaniu szerszego programu z tego zakresu. W końcu rozumienie mediów jest dzisiaj tym, czym czytanie i pisanie w przeszłości. Kto wie, może powstanie jakiś autorski projekt do wykorzystania w ZHR-ze i w innych organizacjach pozarządowych. To byłoby naprawdę coś. Moją uwagę zwróciło niezwykle silne skupienie się uczestników na Internecie. Niby naturalne, bo to jeszcze młodsi ode mnie koledzy, jeszcze młodsi są ich wychowankowie - mają po 13-18 lat. Można powiedzieć - "pokolenie Internetu". Jednak rozmowa z Bartoszem Niemczynowiczem, jednym z organizatorów kursu i zastępcą komendanta choragwi mazowieckiej, na co dzień pracującego z młodymi instruktorami, otworzyła mi oczy. Myśląc o Internecie rozumiemy zupełnie co innego niż 10 i 15 lat młodsi koledzy. To bardzo ciekawe doświadczenie wychowawcy warte jest przytoczenia. Zaprosiłem więc Bartosza do szerszej rozmowy. Opublikuję ją na blogu w najbliżsych dniach.

Poniżej kilka zdjęć ze spotkania (dzięki uprzejmości instruktorów):


piątek, 6 lutego 2009

Społeczeństwo informacyjne w MSZ...

Usłyszałem przed chwilą w TVN24 wypowiedź ministra spraw zagranicznych, Radosława Sikorskiego, że dopiero teraz każdemu pracownikowi MSZ nadawane są adresy e-mail. Stworzona została również elektroniczna książka adresowa. Mówił to z ewidentnym zadziwieniem, że dzieje się to tak późno. Oczywiście należy się cieszyć, że zapóźnienia są naprawiane. Jeśli wziąć pod uwagę jak źle może wyglądać sytuacja w (niektórych) innych instytucjach publicznych, to napawa to pesymizmem. Od lat tematem bardzo modnym w Polsce jest "społeczeństwo informacyjne". Rząd przyjął strategię rozwoju społeczeństwa informacyjnego w Polsce. Zastanawiam się tylko, jak można ją realizować, kiedy niektóre z urzędów są na etapie przyznawania wszystkim pracownikom adresów e-mail. Przykład idzie z góry. Jestem głęboko przekonany, że jest to przykra konsekwencja traktowania administracji rządowej po macoszemu i "łatwych" oszczędności, czynionych najczęściej na samej administracji. Sprawne państwo musi posiadać sprawną administrację. Nowe technologie są tylko narzędziem, ale bez tego narzędzia ciężko dzisiaj mówić o skuteczności. Od władzy wszędzie zależy wiele: przyszłość poszczególnych rynków i firm, rozwój obywateli i inicjatyw pozarządowych. Mamy ogromny balast mentalnego obciążenia po czasach komunizmu, z którego wynieślismy brak szacunku do państwa. Jeżeli mamy je dzisiaj odbudowywać, to aparat tego państwa nie może odbiegać o dziesięć długości od standardów codziennego życia obywateli i firm. Nie musi się ścigać z firmami telekomunikacyjnymi, ale nie powinien też przypominać tych firm w roku 1990. Liczmy, że strategia tworzona i realizowana w MSWiA będzie skutecznie wdrażana i kontynuowana przez kolejne rządzące drużyny. Bo w tej sferze w cztery lata nie buduje się nowoczesnej infrastruktury.

Społeczeństwo w stanie oblężenia (Z. Bauman)

Prowadzę jutro zajęcia dyskusyjne w temacie republiki elektronicznej. Napiszę o nich za kilka dni. Dzisiaj kilka cytatów a propos ery telewizji, pobudzających do refleksji i związanych w części z republiką elektroniczną. Wszystkie pochodzą z książki Zygmunta Baumana „Społeczeństwo w stanie oblężenia”.

„Telewizja podbiła ziemię i jej mieszkańców. Ale jaki jest wynik tej najskuteczniejszej w dziejach inwazji?” - pyta Bauman. Oto niektóre z odpowiedzi:

„Świat z telewizją różni się od świata, w którym jej nie było, i wszystko naturalnie skłania do wniosku, zgodnie z zasadami indukcji, że to właśnie pojawienie się telewizji przesądziło o tej różnicy. Skoro istnieją powody, by nie lubić świata widzianego w telewizji, to są też uzasadnione powody, by winą za tę różnicę obarczyć posłańca. Karanie posłańca za niedobre wiadomości to uświęcony przez tradycję zwyczaj, a większość informacji przekazuje się obecnie przez anteny i kable telewizyjne, toteż istnieją wszelkie podstawy po temu, by przewidzieć, że winą za niedomagania świata, zamieszkiwanego wszak wspólnie przez producentów telewizyjnych i widzów oglądających ich programy, bez problemów zostanie obarczona telewizja”.

„Nie oznacza to, że telewizja jest wyłącznie nośnikiem informacji i że treść informacji nie uległaby zmianie , gdyby usunięto posłańca. […] Telewizja i świat idealnie do siebie pasują niezależnie od tego, co telewizja z tym zamieszkiwanym przez nas światem wyprawia. Jeśli ona prowadzi świat, to dlatego, że on za nią podąża: jeśli udaje się rozsiewać nowe wzorce życia, to dlatego, że takowe wzorce on powiela swoim sposobem bycia. Nasz Lebenswelt i świat widziany w telewizji robią do siebie oko i nawzajem się wabią.”

„Mamy prawo lamentować nad kształtem obu tych światów, lecz nasze skargi musimy adresować do jednego i drugiego, gdyż są splecione w nierozerwalnym uścisku. Pragnienie zmiany sposobu funkcjonowania telewizji jest ni mniej, ni więcej wezwaniem do zmiany świata”.

„Telewizja, publiczna czy prywatna, działa w tym a nie innym świecie, podbitym i rządzonym przez konkurencję rynkową. „Wskaźniki” […] to, rzecz można, „garnizon pozostawiony przez zdobywców w podbitym mieście”. Wskaźniki są zapisem „siły przyciągania”: program mający ambicję na uzyskanie przyzwoitego wyniku, musi przez cały czas swego trwania przyciągać swoich widzów, ci zaś muszą wierzyć, że przyciągnie, skoro ten właśnie program wybrali spośród tylu innych. Dla telewizji komercyjnej to kwestia życia lub śmierci: w razie czego nie miałby kto nawet oszacować wyników manipulacji dokonywanych za pomocą wszechwładnego werdyktu wskaźników. Jednakże telewizja publiczna wcale nie ma lepszej pozycji: funkcjonuje w tym samym świecie, świecie, w którym wszechwładnie panuje styl rynkowej konkurencji, a rządy aktualnie sprawujące władzę bez wyjątku wymuszają respekt i posłuszeństwo - ministrowie znaleźliby się w tragicznym położeniu, gdyby przyszło im wydawać „pieniądze podatników” na programy, które podatnikom by się nie spodobały lub takie, których by wręcz sobie nie życzyli.”

„Oferta informacyjna znacznie przewyższa ludzką zdolność do przyswajania i zapamiętywania: według niektórych szacunków jedno wydanie codziennej gazety zawiera taką ilość bitów informacji, na jaką człowiek w epoce renesansu był narażony w ciągu całego swojego życia. Nic dziwnego, że - jak trafnie zauważył George Steiner - wytwory kultury są współcześnie obliczone na to, „by uderzyć z maksymalną siłą i natychmiast zniknąć”: jeśli mają zostać dostrzeżone, muszą być wyraziste i szokujące (bardziej wyraziste i szokujące niż te sąsiednie), lecz mogą liczyć jedynie na najkrótszy czas, gdyż muszą zrobić miejsce dla nowych, podobnie szokujących produktów. Wynikający z stąd sposób bycia w świecie Steinem opisuje jako kulturę kasyna: każda gra jest krótka, jedna po drugiej następuje bardzo szybko, stawki zmieniają się z zawrotną prędkością i często dewaluują przed zakończeniem gry.”

„Kasynowa kultura natychmiastowości i epizodyczności zwiastuje koniec „znanej nam polityki”. Nasza epoka jest czasem fast foodu, ale też szybkiego myślenia i szybkiego gadania.”

„Nie po raz pierwszy uderza nas to, że przemówienie Blaira bardziej przypomina kompozycyjnie muzykę niż retorykę. Podobnie jak w utworze muzycznym, celem nie jest poinformowanie, lecz wzbudzenie pozytywnych uczuć. W nie większym stopniu dotyczy faktów i polityki niż Symfonia pastoralna wspólnej polityki rolnej… Jeszcze nikt nigdy po wysłuchaniu przemówienia Blaira nie powiedział „no, czegoś się dowiedziałem”. Wszyscy natomiast chwalą brawurowe wykonani i pławią się w aurze nastroju”. /Felietonista „Guardiana” po jednej z konferencji prasowych premiera Blaira, zamieszczona w książce/

„Żaden polityk, chcąc utrzymać kontakt z surferami, nie może zaryzykować zejścia pod powierzchnię. […] Politycy czują się bezpiecznie, gdy publiczną wypowiedź utrzymują na poziomie, jak to ostatnio nazwał Nick Lee, „niemożliwej do przeanalizowania jasności”: „pewność pozostaje pewnością dopóty, dopóki znajduje się na nieodkrytym gruncie, dopóki dostarcza się jej szybko na tyle, by uniknąć analizy”. Im krótsze przemówienia polityków, tym większa szansa, że nie wzbudzą niebezpiecznych przemyśleń”.

czwartek, 5 lutego 2009

Były PR-owiec Białego Domu

Ponieważ wspomniałem dwa dni temu o George’u Stephanopoulosie winny jestem krótkie wyjaśnienie. Otóż Stephanopoulos był niegdyś politykiem i czołowym przedastawicielem drużyny prezydenta Billa Clintona. Pracował dla niego w kampaniach, pełnił funkcje szefa informacji Białego Domu, rzecznika prasowego i doradcy startegicznego. W pewnym momencie postanowił odejść z polityki i podążył dość nietypową drogą (jak na polskie jej rozumienie), zostając politycznym komentatorem telewizji ABC News. Pracuje tam do dzisiaj. Były przyjaciel rodziny Clintonów popadł w niełaskę po tym, jak skomentował jako pierwszy aferę rozporkową z Moniką Lewinski twierdząc, że może się ona zakończyć impeachmentem prezydenta. Dzisiaj jest jednym z najbardziej opioniotwórczych komentatorów i publicystów w USA. W Polsce opublikowano jego książkę pod tytułem „Cały Clinton” (amerykański tytuł „All too human”). Książka jest rodzajem pamiętnika opisującego jego pracę na rzecz polityki, przede wszystkim dla Białego Domu. To kopalnia wiedzy politologicznej i PR-owej. Najwyższej próby opisy metody funkcjonowania zaplecza najważniejszego prezydenta świata. To także doskonały opis delematów moralnych, radzenia sobie (lub nie) ze skrajnym stresem i wyczerpaniem psychofizycznym, towarzyszącymi pracy w samym centrum najważniejszych wydarzeń i zarządzaniu ciągłymi kryzysami informacyjnymi. Sam autor przyznaje się do wielu problemów zdrowotnych wywołanych stresem i sposobem życia, utratą narzeczonej, która nie wytrzymała tempa życia i pełnego podporządkowania się jej przyszłego męża prezydentowi Stanów Zjednoczonych. Dowiedzieć się z niej można, między innymi o tym, że:

- Clinton posiadał niespotykany wcześniej u innych prezydentów talent do publicznych przemówień. Wpsomniana jest historia zepsutego promtera z orędziem o stanie państwa. Clinton przez pierwszą część przemówienia, trwającą około 10 minut) mówił z głowy, po czym płynnie przeszedł na treść zawartą w promterze. Kolorytu dodaje informacja, że wspomniane wyżej przemówienie było kończone jeszcze w samochodzie jadącym na Capitol.
- Relacje z mediami, które prześwietlają polityków i ich „sprawy” są naturą demokracji. Dlatego tacy ludzie jak autor pamiętnika mają ciągle ręce pełne roboty. Własnych kandydatów prześwietlają też służby prezydenta i sama partia zgłaszająca. Prześwietla się nie po to, by kogoś zdeskredytować, ale w celu przygotowania się do odparcia ataku.
- Z dziennikarzami George miał kontakt przez 24 godziny na dobę. Z większością dziennikarzy z korpusu akredytowanego przy Białym Domu łączyły go relacje, które nazwać można przyjacielskimi. Nie oznaczało to jednak w żadnym stopniu, że kiedy prezydenta i jego spotykają prawdziwe problemy, to ci idą mu na rękę. Znajomość zasad budowania relacji między administracją a mediami cechuje dwie strony.
- Konstrukcja charakterologiczna Clintona powodowała, że w najbardziej beznadziejnych sytuacjach, kiedy nikt nie wierzył w zwycięstwo jedynym wierzącym i dopiero rozpoczynającym wytężoną pracę był sam prezydent.
- O nieustannym konkurowania ze sobą „spin doctorów” i specjalistów od kampanii wyborczych oraz o potrzebie ciągłej walki o swoją pozycję w Białym Domu.
- Trudnych dylematach towarzyszących podjęciu właściwej decyzji „medialno-politycznej” lub rekomendacji dla prezydenta, związanych z ogromną odpowiedzialnością i mogących kosztować go straty w sondażach i poparciu politycznym (wielokrotnie kosztowały, Stephanopoulos pisze również o wielu swoich błędach i słabościach).
- O tym, że prawdziwym strategiem (często wbrew sztabowi), wprowadzającym prezydenta na miny, wksutek swojej upartości i emocjom, była Hillary Clinton, prawdziwy kłopot prezydenckiego zaplecza.

To tylko promil tego, co można w niej znaleźć. Polecam każdemu praktykowi, bo opis mechanizmów funkcjonowania zaplecza w "wielkiej", amerykańskiej polityce nie różni się wiele (poza oczywistą skalą) od mechanizmów występujących w Polsce. Natura ludzka jest ta sama :)) Dla mnie osobiście w PR-ze, w tzw.biznesie, czy w polityce, najbardziej fascynująca jest obserwacja ludzkich zachowań, szczególnie w sytuacjach wyjątkowego napięcia i kryzysów. Z tego punktu widzenia książka Stephanopoulosa ma sobie wiele mądrości i zmusza do potrzebnej w tym zawodzie refleksji.

środa, 4 lutego 2009

Grzechy PR-u

Nie tak dawno cytowałem krytyczne uwagi Jarosława Kurskiego z Gazety Wyborczej na temat dziennikarzy. Podczas debaty o stanie mediów mówił on, że grzechem środowiska jest myślenie o sobie jak o korporacji wybranej. „Jakbyśmy jedli ze stołu bogów, którymi zresztą skrycie gardzimy. Tymczasem jesteśmy jedynie uprzywilejowanymi dyktatorami mód. Uprzywilejowanymi, ponieważ skazą tego zawodu jest bezkarna ignorancja i niedouczenie” - mówił naczelny GW.
PR-owcy coś o tym wiedzą. Szczególnie, że ukształtowało się przekonanie o tym, że zawód dziennikarza jest zawodem szlachetnym, a PR-owiec, to „sługa” biznesu lub innych mocodawców, pozbawiony jakichkolwiek elementów szlachetności. To ocena głęboko niesprawiedliwa i będę się z nią na blogu wielokrotnie rozprawiał.

Czy jednak podobnej oceny, jaką Jarosław Kurski sformułował w stosunku do swoich koleżanek i kolegów po fachu, nie powinniśmy również sformułować wobec środowiska PR-owego? Ponieważ pracujemy w bardzo delikatnym i wpływowym obszarze styku biznesu czy polityki z mediami, uważamy się za kreatorów świata. Brakuje nam często właściwej refleksji nad rzeczywistością. Tej etycznej i tej intelektualnej. Ponieważ udaje nam się skutecznie przeprowadzać kampanie, jesteśmy przekonani o swojej genialności. Świat leży u naszych stóp, a my odkryliśmy słodką tajemnicę skutecznych strategii w tym świecie. Jednocześnie zdarza nam się ignorować inne profesje i mieć wiedzę daleką od doskonałości. Czasami musimy uderzyć się w piersi.

A jednak kandydat sam się wycofuje

A jednak Tom Daschle wycofał się sam z kandydowania na sekretarza zdrowia. Prezydent Obama przyjął to ze smutkiem. Przeszłość, będąca w mediach tematem numer jeden, okazała się zbyt dużym ciężarem. Gra rozpocznie się od nowa.

wtorek, 3 lutego 2009

American scrutiny

W Stanach Zjednoczonych trwa okres przesłuchiwania kandydatów na sekretarzy (ministrów). Jak zawsze związana jest z tym również skrupulatna „lustracja” dokonywana przez media, nieprzychylnych lobbystów i konkurencję polityczną. Tematem numer jeden jest sprawa Tom'a Daschle, kandydata na stanowisko sekretarza zdrowia. Media donoszą, że Daschle, były senator (lider większości senackiej) i lider projektu reformy oochrony zdrowia w U.S., po swoim odejściu z senatu zajął się lobbingiem i wystąpieniami na konferencjach wielkich firm związanych z opieką zdrowotną, gdzie zarobił krocie. Dodatkowo, doradzając jednemu z funduszy, zarobił ponad 4 mln dol. Nie to jednak dla mediów jest największym problemem. Większy, wydaje się być kwestia niejasności w zeznaniach podatkowych. Czarne chmury zebrały się nad jego głową.

Pomimo tego prawdopodobnie Demokraci podtrzymają poparcie dla niego. Według George’a Stephanopoulosa z telewizji ABC News, jednego z najbardziej wpływowych amerykańskich komentatorów, utrzymanie poparcia związane jest przede wszystkim z faktem upublicznienia problemu przez samego bohatera afery, a także z jego bardzo dobrymi relacjami z Senatem i związkami z wieloma politykami, którzy woleliby, aby niektóre sprawy nie wychodziły na światło dzienne. Czy rzeczywiście tę skórę uratuje, to jeszcze zobaczymy. Nawet jeżeli tak się stanie, to Stephanopoulos jest przekonany, że prezydent zapłaci za to polityczną cenę.

Wnioski są dwa:
- W procesie zgłaszania kandydata trzeba brać pod uwagę przeszukanie przez media jego spraw zawodowych, prywatnych i politycznych na wszystkie możliwe sposoby. Prawdopodobnie robi to również sama partia zgłaszająca, żeby przygotować się na ewentualny atak. Przy czym jest to całkowicie naturalna kolej rzeczy w amerykańskiej demokracji, o czym wiele pisał wspomniany już George Stephanopoulos (będę jeszcze o nim pisał)
- Ujawnie samemu wszelkich niewygodnych aspektów ze swojej działalności przynosi punkty i może uratować skórę politykowi. Klasyczna, profesjonalna, decyzja w sytuacji kryzysowej.

poniedziałek, 2 lutego 2009

Esej o duszy polskiej (Ryszard Legutko)


Wróciłem ze spotkania klubu dyskusyjnego prowadzonego wraz z przyjaciółmi. Zdecydowaliśmy się rozmawiać o Polsce i stanach Polaków. Na pierwszy rzut wzięliśmy „Esej o duszy polskiej” Ryszarda Legutko. Kilka słów o niej.

Książka przygnębiająca. Ryszard Legutko staje się „psychoanalitykiem” naszej duszy narodowej. Przedstawiając diagnozę choroby, nie ma watpliwości: dusza polska została zabita przez komunizm i nigdy nie powróciła do swojej normalności. Tekst krakowskiego filozofa jest ważny, bo pokazuje inny, niż powszechnie obowiązujący, punkt widzenia. Otóż z komunizmu nie wyszliśmy tak zwycięsko jak nam się wydaje. Nie mamy korzeni i właściwych wzorców, bo te zostały wymordowane wraz z naszą inteligencją w Katyniu i na Syberii. Polacy zostali urzeczeni komunizmem. Nawet część buntów przeciwko systemowi wynikała z chęci walki o „socjalizm z ludzką twarzą”. Wyrzucenie ze świadomości Polaków chlubnej historii państwowości II Rzeczypospolitej, wbudowanie niechęci do patriotyzmu i zniszczenie elit poprzez zastąpienie egalitarną doktryną spowodowały, że kiedy przyszedł 1989 rok nie mieliśmy już na czym budować swojej tożsamości. Staliśmy się narodem zewnątrzsterownym. Poddani wpływom sowieckim przez 50 lat, a następnie wpływom prądów filozoficznych płynących z Europy Zachodniej, do dzisiaj nie potrafimy odpowiedzieć na pytanie, kim jesteśmy. Mentalność komunistyczna nie różni się wcale aż tak wiele od mentalności wypływającej z liberalnej demokracji. Zbir i cham zastąpiony został przez prostaka. Przygnębienie wynika przede wszystkim z odstąpienia od próby pokazania, co dalej. Jak wyjść z tego zamkniętego kręgu. No cóż, filozof nie jest od tego, żeby budować i realizować plany działań. Ogranicza się do diagnozy i jedynego wskazania, jakie pada w książce. Ryszard Legutko pisze: „W istocie przyjmując tę przygnębiającą perspektywę skazujemy siebie na wybór między bezpożytecznym lamentem, a pokorną akceptacją”. Właściwą drogą jest jednak podtrzymanie opisów zawartych w książce, ale jednocześnie stanowcze odrzucenie ich jako fatum jedynych wyborów. Legutko dowodzi, że „[…] rozumiejące doświadczenie historyczne polega na rozpoznaniu tego, co konieczne i tego, co możliwe”.
W skrócie: świetna, dogłębna, diagnoza stanu polskości i odczuwalny brak przepisu na przyszłość.

niedziela, 1 lutego 2009

Amerykańskie gazety non-profit

W dzienniku The New York Times ciekawy tekst publicystyczny Davida Swensena i Michaela Schmidta „News You Can Endow”. Autorzy przedstawiają postulat wyłączenia dzienników z rynkowej gry i zmiany ich formalnego statusu na instytucje non profit, zbliżone do statusu uczelni wyższych i uniwersytetów w USA. Takie rozwiązanie przyniosłoby zwiększenie niezależności mediów poprzez uwolnienie redakcji od obowiązku osiągania celów finansowych. W ich opinii dzisiejsze podejście zagraża misji dziennikarskiej. Dodatkowymi atutami byłyby zwolnienia podatkowe i odliczenia dla osób wspierających tego rodzaju organizacje. Jedyne ograniczenie to zakaz wpływania na proces legislacyjny i uczestniczenia w kampaniach politycznych kandydatów.

Ciężka sytuacja amerykańskich gazet związana jest z:
- silnymi spadkami nakładów w ostatniej dekadzie;
- konsekwentnie zmniejszającymi się dochodami z reklamy prasowej;
- systematycznie zmniejszającymi się średnimi zyskami dzienników (np. w ciągu ostatnich pięciu lat The Washington Post - zyski mniejsze niż przez 15 wcześniejszych lat, The New York Times - spadek 50 proc., Tribune Company, wydawca The Chicago Tribune, The Los Angeles Times i sześciu innych tytułów wystąpił o wsparcie zbankrutowanej grupy).

Dodatkowo:
- największe redakcje w ciągu ostatnich trzech lat radykalnie ograniczyły zatrudnienie;
- liczba amerykańskich korespondentów zagranicznych zmniejszyła się o 25 proc. w latach 2002-2006, a jedynie garstka z nich utrzymuje zagraniczne biura;
- zmniejszanie rozmiarów gazet, ograniczanie liczby działów, etc. /Dowodem kryzysu jest fakt nie do pomyślenia wcześniej, a mianowicie The New York Times sprzedaje powierzchnię reklamową nawet na swoje pierwszej stronie/

Swensen i Shmidt są przekonani, że internetowe przedsięwzięcia amerykańskich gazet nie są w stanie zarobić na wydawnictwa.
Według publicystów, w obecnych warunkach wiele tytułów nie ma szans przetrwać cyfrowej rewolucji. A jeżeli jej nie przetrwa, to pod znakiem zapytania stanie również jakość i kształt amerykańskiej demokracji, której od zawsze towarzyszyła wolna prasa. Tekst nie precyzuje, w jaki sposób operacja ta miałaby być przeprowadzona (poza wezwaniem bogatych filantropów) i jak pogodzić w niej interesy dzisiejszych właścicieli z misją obywatelską. Jest jednak głosem oryginalnym i wartym odnotowania.